Marzec był bardzo trudnym i niepewnym miesiącem, głównie dla małych, lokalnych firm. To właśnie wtedy, ich właściciele z dnia na dzień dowiadywali się o kolejnych obostrzeniach, związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej.
Zakazy goniły zakazy, powodując, że kolejne biznesy musiały zrezygnować z przyjmowania i obsługi klientów w siedzibie firmy. O ile np. fryzjerzy nie mieli żadnej możliwości wykonywania swoich usług, o tyle restauracje mogły przestawić się na oferowanie usługi na dowóz – rzecz jasna informując klientów o takiej możliwości.
Google światłem w tunelu
Jednym z darmowych kanałów, za pomocą którego właściciele firm mogli poinformować użytkowników o świadczeniu usług na dowóz lub o tym, że zachowują szczególne środki ostrożności i można korzystać z ich usług, okazało się narzędzie Google Moja Firma.
Za jego pomocą, można stworzyć profil firmy, który pokazuje się zarówno w wyszukiwarce, jak i w Mapach Google oraz publikować tam np. zdjęcia, wpisy, aktualności, dodać numer telefonu, adres siedziby firmy, godziny otwarcia, adres strony www i wiele więcej. Jasne było więc, że narzędzie to da właścicielom firm możliwość dotarcia do użytkowników i pomoże w poinformowaniu ich o tym, w jaki sposób firma funkcjonuje w czasie pandemii. Tym samym narzędzie to – w pewnym sensie – mogło przyczynić się do zamortyzowania strat w związku z zaistniałą sytuacją.
Google ogranicza funkcje i pracuje w okrojonym składzie
W momencie, w którym wydawało się, że właściciele niektórych firm będą w stanie uchronić je przed sporymi stratami i dzięki stworzeniu wizytówki w Google będą mogli poinformować użytkowników o aktualnym funkcjonowaniu firmy, Google również został dotknięty przez koronawirusa. Z dnia na dzień gigant technologiczny – będący właścicielem najpopularniejszej przeglądarki na świecie Google Chrome oraz znanego serwisu YouTube – bez wcześniejszego powiadomienia, ograniczył do minimum funkcje w Google Moja Firma. W jednej chwili możliwości zmiany nazwy, dodania kategorii, zmiany adresu strony www, do której kierowała wizytówka, publikowania zdjęć znacznie wydłużyły się w czasie, a otrzymywane opinie nie wyświetlały się w ogóle. Google poinformowało jedynie, że na czas pandemii pracuje w okrojonym składzie, ogranicza działanie funkcji w Google Moja Firma i traktuje priorytetowo wyłącznie problemy o charakterze krytycznym.
O ile ograniczenie to nie było aż tak dużym problemem dla działalności, które systematycznie prowadziły profile swoich firm i stale dostosowywały je do obecnych standardów, to dla osób chcących stworzyć nową wizytówkę lub uzyskać dostęp do już istniejącej – było to praktycznie niewykonalne. Kody, które w celu weryfikacji wizytówki są wysyłane z Francji, bardzo często nie były dostarczane, support nie odpisywał, a nawet jeśli udało się zweryfikować wizytówkę, np. telefonicznie, to i tak nie pojawiały się one w internecie.
Oto jeden z wielu postów na największej w Polsce grupie o Google Moja Firma: (…) Dostałem kod weryfikacyjny pocztą. Wpisałem i jest napis, że do trzech dni aktywują mi wizytówkę. Niestety, minęły 2 miesiące.
Czy serwery Google zachorowały?
Jasne jest, że Google nie sprawdza ręcznie zmienionych nazw w wizytówkach, zmienionych kategorii czy też nowych wizytówek, które są publikowane w Mapach Google. Wszystko to wykonują roboty Google pracujące na ich serwerach – i tutaj pojawia się problem.
Komisja Europejska w obawie o infrastrukturę internetową, która szczególnie w czasie pandemii jest niezbędna dla opieki zdrowotnej i nauczania online, wystąpiła w marcu z wnioskiem o współpracę do największych platform online. Urzędnicy poprosili YouTube i Netflix o to, aby ograniczyły one jakość, w której wyświetlają filmy. Google oczywiście wprost nie poinformował, że powodem zawieszenia niektórych funkcji w panelu Google Moja Firma była prośba Komisji Europejskiej, ale biorąc pod uwagę zbieżność dat, można wywnioskować, że właśnie tym sugerowała się firma, wyłączając niektóre funkcje i tym samym, tak naprawdę blokując lokalnym firmom możliwość pokazania się w internecie.
Podsumowanie
Pewnie nikt w dobie XXI wieku nie pomyślałby, że mogłoby zabraknąć internetu lub mógłby go ktoś po prostu wyłączyć jak światło, odcinając nas od Messengera, Facebooka, YouTube’a, wyszukiwarki Google i innych tego typu aplikacji. Wprawdzie internetu nie zabrakło, ale były realne obawy o to, że może on zostać przeciążony. Patrząc na obecny stopień wykorzystania internetu, można śmiało stwierdzić, że z powodu jego braku, świat zwolniłby kilkukrotnie bardziej niż na skutek COVID-19.