Wywiady i inspiracje

Biznesowy tygrys… czyli oko w oko z Dariuszem Michalczewskim

Dariusz Michalczewski
fot. Krzysztof Mystkowski, KFP
638wyświetleń

Wywiad z okładki

Dariusz Michalczewski
fot. Krzysztof Mystkowski, KFP

Gdyby usiąść przy dobrym winie i spisać historię życia naszego dzisiejszego rozmówcy, można by stworzyć fabułę dobrego filmu. Chłopak z Gdańska, którego nazwisko poznał cały świat. Przez swoich rodaków oskarżony o zdradę i dożywotnio zdyskwalifikowany, powrócił jako bohater, któremu kibicowały miliony. Swego czasu wspierał rodzinę, myjąc szyby samochodów stojących na skrzyżowaniu, by po latach, przy tym samym skrzyżowaniu delektować się dobrym winem na tarasie centrum handlowego, w które sam zainwestował.

W świadomości wielu funkcjonuje jako sportowiec, choć biznesowych doświadczeń i sukcesów mógłby pozazdrościć mu niejeden rodzimy przedsiębiorca. W przeciwieństwie do pewnych ludzi, o których mówi się, że odnieśli sukces, nie zapomniał o swoich korzeniach i czynnie wspiera młodych adeptów sportu, który jest jego największą pasją. Filantrop, sportowiec i biznesmen w jednej osobie. Bokser, którego federacja WBO ogłosiła „Championem wszech czasów” – Dariusz „Tiger” Michalczewski.
Na rozmowę umówiliśmy się w sopockiej restauracji zlokalizowanej na słynnym „Monciaku” tuż przy molo. Rozpoznaję go już z daleka. Zresztą nie tylko ja. Mijając stolik, przy którym siedzi „Tiger” ze swoją menadżerką Anną Gapińską i synem Michałem, osoby co chwilę odwracają się i szepczą coś do siebie. Jestem kwadrans wcześniej, więc podchodzę do stolika, żeby powiedzieć, że już przyjechałem i jak skończą rozmowę, możemy zaczynać. Ależ nie, proszę usiąść – „Tygrys” wstaje z krzesła, wita się serdecznie i wskazuje miejsce przy stole. To moje biuro – śmieje się Michalczewski – uwielbiam tutaj przychodzić. Mogę sobie spokojnie porozmawiać. Dookoła czuć ten niesamowity klimat, pełno turystów. Ja w ogóle bardzo dobrze czuję się wśród ludzi – dodaje. Nie ma w nim nic z taniego celebryty, nic, co zdradzałoby, że to człowiek, na którego walki przyjeżdżali biznesmeni i ludzie showbiznesu z całego świata, a stacje telewizyjne za możliwość transmisji płaciły krocie. Zamawiamy kawę i zaczynamy.
Przyzwyczaiłeś się już do wywiadów, w których boks nie jest tematem numer jeden?
Dariusz Michalczewski: Tak, chociaż w sumie, zawsze tak było. Od kiedy pamiętam, dziennikarze pytali mnie o moje życie osobiste, ciekawi byli biznesów, które prowadzę. Zresztą mało dziennikarzy zna się na boksie. To jest bardzo skomplikowana i ciężka dyscyplina sportu. Ale nawet, jeśli z założenia wywiad miał być o czymś innym niż o boksie, to on i tak zawsze się przewijał w rozmowie.

Dariusz Michalczewski
fot. Krzysztof Mystkowski, KFP

Nie wyglądasz na kogoś, kto 50 razy walczył na zawodowym ringu i chociaż najczęściej zwyciężał, to przecież w każdym z tych pojedynków przyjął sporą liczbę ciosów. Co zadecydowało o tym, że Tobie udało się odnieść sukces?
DM: Praktycznie w każdej dziedzinie sportu jest tak, że ten, kto go uprawia, jest trochę skazany na innych. Potrzebny jest prawnik, doradca biznesowy. Samemu nie da się tego wszystkiego ogarnąć i jednocześnie trenować na najwyższych obrotach. Żeby osiągnąć sukces, trzeba dawać z siebie sto procent, bo dziewięćdziesiąt dziewięć to już jest za mało. (Darek przerywa, jakby chcąc podkreślić ważność tego, co przed chwilą powiedział. Dopiero po chwili kontynuuje). Najważniejsze to dobranie sobie odpowiednich ludzi. Wiele osób myśli, że jak jakiś bokser wygrał pojedynek, to osiągnął sukces. Tymczasem na ten sukces pracuje cały sztab ludzi i nie mówię tu tylko o trenerach, ale o całym teamie odpowiedzialnym za różne rzeczy, od kontraktów reklamowych po wywiady z dziennikarzami i dbanie o wizerunek w mediach. Praktycznie każdy sportowiec odnoszący większe sukcesy to takie chodzące przedsiębiorstwo.
W takim razie to Twoje „przedsiębiorstwo” wcale nie zawiesiło działalności po zakończeniu przez Ciebie kariery. Działasz i to bardzo aktywnie.
DM: To prawda, chociaż nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że jestem tylko chodzącym przedsiębiorstwem. Owszem, jestem rozpoznawalny, ale nie działam tylko w biznesie. Udzielam się charytatywnie. Chodzę na różnego rodzaju spotkania, odwiedzam szkoły, domy dziecka, poprawczaki, by pokazać tym młodym ludziom, że można inaczej, że każdy ma swój talent i może go wykorzystać.
Dobrze, wróćmy do tych biznesowych kwestii. Co czuje człowiek, stojąc na tarasie galerii, w którą sam zainwestował, patrząc na ulicę, przy której kiedyś dorabiał, myjąc szyby?
DM: Jestem z tego bardzo dumny. To trochę taka historia od pucybuta do milionera (śmiech). A tak poważnie, to po prostu bardzo fajne uczucie. Dlaczego akurat galeria handlowa? Od kilku lat mamy permanentny kryzys, który w naszych mediach wymieniany jest tak często jak słowo „deszcz” w angielskiej prognozie pogody. Jak to w końcu jest? Mamy kryzys, czy można zarobić na centrum handlowym?
(W tym momencie rozmowę przerywa starszy Pan przechodzący obok. –  Mówią o Panu w radiu – zwraca się do Tigera. Przez chwilę opowiada o audycji, której słucha w swoim telefonie. – Życzę powodzenia – kończy. Michalczewski wstaje i kłania się niczym aktor po udanym występie i ciepłym głosem odpowiada: Dziękuję, również życzę Panu wszystkiego dobrego.).
Dariusz Michalczewski
fot. Archiwum własne

Często się zdarza coś takiego?
DM: Tak, zwłaszcza tutaj, chociaż praktycznie w całej Polsce. A wracając do Twojego pytania, to po czterech latach sprzedałem swoje udziały w tej galerii. Zrobiliśmy dobry biznes, wszystko potoczyło się idealnie. Z mojej perspektywy da się zarobić na takim centrum (śmiech). Dzisiaj jestem tam już jako najemca, prowadzę swój klub fitness.
To jakiś lokalny biznes, czy zamierzasz go rozwijać?
DM: Chcemy zbudować sieć. Na razie są to cztery kluby. Właśnie kończymy budować piąty.
Chcecie działać w całej Polsce?
DM: Na razie działamy na terenie Trójmiasta. Myślałem o franczyzie, ale to jeszcze nie teraz. Pracujemy nad tym.
Lubisz gotować?
MD: Nie.
Pytam, bo coś jest na rzeczy z tym gotowaniem i branżą gastronomiczną. Co ktoś dorobi się nazwiska, stara się otworzyć jakąś knajpkę. Ciebie też nie ominęła ta pokusa i mimo, że na otwarciu pojawił się zespół Scorpions, nie zaliczysz chyba tego biznesu do udanych?
DM: Błędy młodości. W gastronomii, żeby zarobić, musisz być na miejscu i pilnować interesu cały czas. To bardzo skomplikowany biznes.
Magia samego nazwiska nie działa?
DM: To nie tak. Mój pub w Gdańsku funkcjonował przez kilkanaście lat i radził sobie bardzo dobrze. Może jakoś specjalnie się na nim nie wzbogaciłem, ale też nie straciłem. Zdobyłem też świetne doświadczenie i… co tu dużo ukrywać, świetnie się przy tym bawiłem (śmiech).
Dariusz Michalczewski
fot. Archiwum własne

„Eye of the Tiger” – ta piosenka towarzyszy Ci, od kiedy sięgam pamięcią. Ciężko pracowałeś na zdobycie przydomka „Tiger”. Medialnie to rewelacyjne posunięcie, a jak wygląda temat od strony biznesowej? Czy brand promowanego przez Ciebie napoju energetycznego to taki Twój biznesowy lewy prosty?
DM: Zgłosiło się kilka firm, które chciały produkować „energetyki” i dostrzegły, że mam wszystkie związane z tym kompetencje, łącznie z zabezpieczoną stroną prawną. Z jedną z tych firm porozumieliśmy się i udzieliłem jej licencji. Ich przewidywania, że to będzie strzał w dziesiątkę, sprawdziły się. Odnieśliśmy razem spory sukces. W którymś momencie przegoniliśmy w Polsce jednego ze światowych liderów w branży.
Recepta była prosta: znana twarz, popularny, chwytliwy i pasujący brand i reszta potoczy się sama?
DM: Receptą było zaufanie do ludzi, którzy siedzieli w tej branży dłużej ode mnie. Zresztą tak samo dzieje się obecnie, gdy pracujemy nad serią kosmetyków Tiger.
Męskich?
DM: Tak.
Michał Michalczewski: Myślę, że Twoją największą zaletą jest umiejętność doboru ludzi  (przysłuchujący się dyskusji syn Dariusza Michalczewskiego włącza się do rozmowy).
DM: Zdecydowanie tak. Tak zwykłem mawiać wcześniej, jeszcze w czasach, gdy boksowałem. W zapowiedziach ogłaszali, że Michalczewski będzie z kimś walczył, a tymczasem to nie tylko sam Michalczewski, ale cała jego drużyna, która stoi z tyłu i daje ten wiatr w żagle. To są rodzina, przyjaciele, adwokat, trener…
Anna Gapińska: Menadżer… (dodaje menadżerka Tigera, budząc tym ogólną wesołość).
DM: Oczywiście, menadżer też. Początkowo budowanie takiej drużyny jest pewnym naturalnym procesem, ale nadchodzi moment, gdy musisz podejmować świadome decyzje o tym, z kim chcesz pracować, a z kim nie.
Dariusz Michalczewski z rodziną
fot. Archiwum prywatne

To jest Twoje główne zadanie?
DM: Moim głównym zadaniem jest dbanie o spójność marki Tiger. To wydaje się proste i oczywiste, ale w rzeczywistości tak nie jest. Praktycznie każdy ruch musi potwierdzać Twój wizerunek, musi być spójny z tym, co promujesz. Wyobraź sobie, co by się działo, gdybym przestał trenować i „zapuścił się”? Masz kompletną niespójność. A to tylko jeden z wielu przykładów. Poza tym marka Tiger też nie pasuje do wszystkiego.
Powiedz jeszcze, jak to jest z tym budowaniem zespołu? Jaka jest Twoja recepta na dobry zespół?
DM: Przede wszystkim musi być to krąg osób, którym ufasz. Bez tego się nie da.
A jak już dobierzesz taki zespół, co jest najtrudniejsze, żeby go utrzymać?
DM: Trzeba kochać ludzi (śmiech). A tak poważnie, to przede wszystkim musisz traktować każdą osobę jak partnera. Jeśli będziesz robił inaczej, to zespół szybko się rozleci.
MM: Wydaje mi się, że oprócz tego, o czym wspomniałeś, w budowaniu zespołu ważne jest jeszcze to, by słuchać innych. Tata ma tę cechę, że nie uważa siebie za osobę wiedzącą wszystko najlepiej. Słucha innych i uczy się od nich.
DM: Ja nie muszę wiedzieć wszystkiego. Musiałem być najlepszy na ringu, w biznesie muszę wiedzieć, z kim i o czym rozmawiać. W praktyce to jest tak, że jak wygrywamy to wygrywamy, a jak przegrywamy, to przegrywam ja. Przynajmniej tak jest w moim przypadku.
Nie chcę wnikać w szczegóły Twojego sporu z marką, którą reklamuje nie kto inny jak Mike Tyson, ale może rozstrzygnęlibyście go na ringu? Z promocyjnego punktu widzenia obydwie marki by na tym zyskały.
DM: Karierę sportową już zakończyłem, ale jak masz pomysł na taki show, to czemu nie?
Pamiętasz ten moment, gdy jeden z Twoich znajomych wkręcił Cię w program w stylu „Mamy Cię”? Dostałeś tam pewną ofertę za pół miliona dolarów…
DM: Tak, mój dobry przyjaciel mnie w to wrobił.
W takich sytuacjach człowiek mówi to, co naprawdę myśli, a gdy jedna z osób zaproponowała Ci, żebyś się z kimś pobił, odparłeś, że za takie pieniądze to Ty na ring nie wchodzisz … Nie ma już kwoty, która by Cię skłoniła do powrotu na ring?
DM: (Śmiech). Jest, dziesięć milionów euro.
Praktycznie każda walka poprzedzona była całym procesem negocjacji. Czy kiedykolwiek miałeś wpływ na to, co się wydarzy, czy wszystkim zajmowali się Twoi menadżerowie, a Ty skupiałeś się wyłącznie na treningu? Jesteś typem negocjatora czy zostawiasz to innym?
DM: Zawsze miałem dwie walki, pierwszą z promotorem o gażę, a drugą w ringu. Musisz być mocny w negocjacjach, ale ta moc musi wynikać z Twojej wiedzy na dany temat. Podam Ci przykład. Gdy na początku mojej kariery siadałem do stołu negocjacyjnego, nie mając specjalnego rozeznania w rynku, rozmowa wyglądała mniej więcej tak: – Dam Ci pięćdziesiąt. – Chcę stówę. – Stówę? Za takie pieniądze znajdę zawodnika, z którym nie będziesz miał szans. – No dobrze, niech będzie pięćdziesiąt. Ale potem, gdy już miałem kilka zwycięstw na koncie, gdy lepiej poznałem swoje możliwości i to, jak wygląda rynek, na tak postawione pytanie odpowiadałem: Przyprowadzaj, kogo chcesz, tylko zapłać tak, jak trzeba. Rozmowa wówczas się kończyła. Ale żeby móc powiedzieć coś takiego, najpierw trzeba poznać rynek.
Darek, jak to jest, że wiele gwiazd w którymś momencie traci kontakt z rzeczywistością i żyje jedynie w celebryckim świecie plotek i ploteczek, a Ty zamiast zajmować się odcinaniem kuponów, prowadzisz fundacje wspomagające zdolną młodzież? Potrzeba serca, element PR? Czym tak naprawdę jest Twoja Fundacja Równe Szanse?
DM: To jest mój dług wdzięczności. Mój pierwszy trener Ryszard Broniś płacił mi gażę za treningi. Gdyby tak nie było, kto wie, jak by się potoczyło moje życie? Czy miałbym tyle czasu, by poświęcać go na treningi? Te pieniądze pozwoliły mi zostać przy mojej pasji. One były dla mnie bardziej wartościowe niż te miliony, które później zarabiałem. Gdy już byłem sławny, zgłaszało się do mnie wiele osób z prośbą o pomoc. Pomagałem na lewo i prawo, bez żadnego kierunku. Fundacja miała to uporządkować. Ona pomaga głównie młodym ludziom, młodym sportowcom. Kiedyś przecież sam byłem taką osobą.
Daiusz Michalczewski, Fundacja "Szukamy nowego Tigera"
fot. Archiwum własne

Nie każdy zostaje mistrzem świata i nie każdy radzi sobie w biznesie. Jakie trzy cechy charakteru są Twoim zdaniem najważniejsze, by osiągnąć sukces? Czego przedsiębiorcy mogliby nauczyć się od sportowców?
DM: Pracowitości, wytrwałości i… otwartości na ludzi. I takiego sportowego cwaniactwa.
AG: Nie mów cwaniactwa, bo ludzie nie zrozumieją i źle to odbiorą.
DM: A co mam powiedzieć? Inteligencji? Wtedy dopiero zaczną mówić, że Michalczewski się przechwala. Dwadzieścia pięć lat walczył na ringu, a teraz robi z siebie wielkiego inteligenta. Prawda jest taka, że to cwaniactwo, w takim pozytywnym znaczeniu, oznacza umiejętność odnalezienia się w każdej sytuacji. Możesz to nazwać szóstym zmysłem, wyczuciem w stosunku do ludzi, do tego, jakie kto ma intencje. Umiejętnością doboru wokół siebie takich osób, które tworzą drużynę grającą do jednej bramki. Ta umiejętność bardzo mi się przydała w życiu. Można oczywiście robić sztucznie wygładzone wywiady, tylko po co? Ja mówię tak, jak jest.
Kim dziś jest Dariusz Michalczewski? Byłym bokserem, celebrytą, biznesmenem?
DM: Na pewno jestem znaną osobą. Ale z tym byciem sławnym wiążą się zabawne historie. Ostatnio w Krakowie taksówkarz zapytał mnie: Kiedy następna walka? Musiałem mu wytłumaczyć, że ja już zawodowo od ośmiu lat nie boksuję. To już tyle lat minęło? Taka była jego reakcja (śmiech).
Jak wyglądają Twoje najbliższe plany biznesowe?
DM: Rozwijam sieć fitness klubów, jest marka napojów energetycznych, niedługo będą kosmetyki. Tych propozycji biznesowych jest kilka dziennie. Ja jestem na nie otwarty, ale pod warunkiem, że ktoś, kto do mnie przychodzi, ma konkretny pomysł i plan działania, który nie sprowadza się do tego, że jak w biznes wejdzie Michalczewski, to wszystko się samo ułoży. To tak nie działa.
Powoli dopijam kawę, wyłączam dyktafon i rozmawiamy jeszcze przez chwilę na luzie. Na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie. Nie mogłem oprzeć się pokusie, by poprosić Tigera o autograf na dziecięcych rękawicach bokserskich, które kupiłem swojemu trzyletniemu synkowi. Jak trochę urośnie, będzie mógł pochwalić się kolegom w szkole. Nie spodziewałem się, że już następnego dnia przywita mnie w domu przebrany za boksera słowami: „Tata, jestem „miszcz siata”. Pożyjemy, zobaczymy…
 

Dodaj komentarz