Wywiady i inspiracje

Artur Kurasiński: Jesteśmy skazani na sieć

Artur Kurasiński / fot. Ola Anzel
Artur Kurasiński / fot. Ola Anzel
644wyświetleń

Temat z okładki

Jesteśmy skazani na sieć

Dla wielu ludzi bezpieczna posada w dużej korporacji, gdzie wystarczy jedynie robić swoje i nie wychylać się zbytnio, jest szczytem marzeń. Pewna pensja co miesiąc, prywatne ubezpieczenie zdrowotne, darmowy fitness i wiele innych dodatków i bonusów, o których przeciętny, szary Kowalski prowadzący swoją niewielką firmę może jedynie pomarzyć. Jednym słowem praca-marzenie. Z pewnością również wielu przedsiębiorców ma od czasu do czasu ochotę, choć na jakiś czas, zostawić ten cały zgiełk, wyłączyć tryb „musisz zrobić wszystko sam” i rzucić się w wir „pracy w korpo”.

Są jednak i tacy przedsiębiorcy, których próba wprzęgnięcia w korporacyjne tryby skazana jest z góry na porażkę. Nie dlatego, że nie mają umiejętności czy wiedzy. Z tym nie ma żadnego problemu. Barierę stanowi biznesowy zew krwi, nieustanna chęć rozwoju i podążania za tym, co nowe i nieodkryte. Poczucie biznesowej wolności silniejsze niż widok z „trzydziestego piętra budynku ze szklanych drzwi”. Niewątpliwie jednym z nich jest nasz dzisiejszy rozmówca. Człowiek, którego opinie traktowane są przez wielu w branży IT jako pewnego rodzaju wyrocznia. Przedsiębiorca wybrany przez The Next Web inwestorem roku 2012. Osobowość, którą, chcąc podbić polski internet, należy wpisać w kalendarzu w zakładce „must know”. Po prostu – Artur Kurasiński.
Artur, mamy sporo czytelników, dla których internet nie jest podstawowym obszarem działalności. Istnieje więc duża szansa, że naszą rozmowę przeczyta ktoś, kto jeszcze Cię nie zna. Masz rzadką możliwość przedstawienia się przedsiębiorcom, którzy nie mieli okazji uzależnić się od Twoich „facebookowych złotych myśli”. Możesz w kilku słowach streścić nam swoją biznesową autobiografię? Taki Artur Kurasiński „w pigułce”?
Urodziłem się w 1974 roku w pierwszej połowie września. Bardzo szybko zrozumiałem, że kieszonkowe nie jest dla mnie wystarczające i zacząłem kombinować, jak mogę sobie dorobić, żeby kupować modele samolotów. W liceum wyjeżdżałem pracować do Szwecji przy zbiorze truskawek, ale lądowałem zazwyczaj przy czyszczeniu garaży. Pod koniec liceum spotkałem kolegę, który był na stypendium w CERN-ie i stamtąd przywiózł wizję świata, który połączony jest za pomocą sieci. Byłem nałogowym czytelnikiem SF, więc taka wizja mi się spodobała i zacząłem w niej szukać swojego miejsca. Robiłem logotypy, projektowałem strony www, aż nagle okazało się, że mój znajomy, Wojtek Chojnacki, zrobił prostą wyszukiwarkę plików mp3 na FTP. To było zanim wybuchła sprawa z Napsterem i piratami w sieci. Mnie się wydawało, że to jest wielce zabawne, więc nazwaliśmy ją Wizards MP3, a powstałą firmę Internet Wizards. No i czarowaliśmy (śmiech). Okazało się, że na takie rozwiązanie znalazł się inwestor, zbudowaliśmy oprócz samej wyszukiwarki jeden z pierwszych, dużych serwisów muzycznych w polskiej sieci. Potem przyszło załamanie na giełdach i WTC w 2001 roku. Zacząłem rozumieć, że pracując dla kogoś, nie będę w stanie działać na sto procent swoich możliwości. Zwolniłem się z TPSA i zacząłem myśleć o swojej firmie. W rezultacie stworzyłem Revolver.pl – podmiot działający na przecięciu konsultingu, kreatywności i technologii. Zacząłem realizować duże projekty, kampanie, tworzyć założenia, pomagać firmom różnych wielkości.
I nadal nie byłem w pełni szczęśliwy. Dopiero pomysł stworzenia własnych produktów pozwolił mi osiągnąć stan zadowolenia. Od tamtej pory jestem zaangażowany w kilka projektów naraz, tworzę, nadzoruję i spełniam się jako przedsiębiorca, który zależny jest tylko od kaprysów rynku i własnej intuicji. Przy okazji pomogłem zbudować lub byłem pomysłodawcą wielu firm: NaKanapie.pl, Valhalla.pl, MoneyZoom.pl, kilku inicjatyw branżowych jak: Aula Polska i Aulery, kursów: DigitalFrontier.pl i AppACademy.pl. Jestem autorem własnych projektów: Chomisk.com, Apteo.pl, Kosz.edu.pl, OK-Auto.pl.
Na pewno nie można zarzucić Ci braku wyrazistości…
Wychodzę z założenia, że w dobie mediów społecznościowych przekaz neutralny ginie. Trzeba umieć się odróżnić od innych, czasami za cenę braku zrozumienia czy wręcz nienawiści. W Polsce ogromnie trudno komunikuje się sukcesy, a bardzo łatwo porażki. Ja żyję z tego, że umiem połączyć swoją wiedzę z kontaktami. Inwestuję dużo czasu w budowanie znajomości i to jest jeden z kluczy do mojego sukcesu – wiem do kogo się zwrócić, kogo zatrudnić, jeśli natrafiam na problem.

Artur Kurasiński / fot. Ola Anzel
Artur Kurasiński / fot. Ola Anzel

Spróbujmy zatem skupić się na internecie. Jaka, Twoim zdaniem, jest jego wartość dodana dla osoby, której biznes nie jest typowo wirtualny. Czy istnieje jeszcze coś takiego, co w ogóle można nazwać biznesem offline?
Nie ma czegoś takiego jak biznes niewirtualny. Dziś każdy może mieć chociażby „pinezkę” na mapie Google z wpisanymi danymi teleadresowymi. Czasy, kiedy można było nie mieć strony swojej firmy, dawno minęły. Kościoły, żłobki, cmentarze, urzędy skarbowe – wszyscy są obecni w internecie, bo inaczej się nie da. Jeśli ktoś myśli: „Ojej, nie mam fajnego produktu, bo wynajmuję spychacze na godziny albo produkuję kulki do łożysk”, niech się zgłosi do mnie – chętnie pokażę takiej osobie, w cenie dobrego sushi, że się po prostu myli.
Kiedyś pojęcie e-biznesu sprowadzało się do sklepów internetowych czy firm tworzących strony. Dziś modeli biznesowych opartych na działaniu w sieci jest multum. Przykładowo, szukając mieszkania, nie biegamy od biura do biura, tylko wchodzimy na portal z ogłoszeniami. A przecież, na pierwszy rzut oka, branże e-biznesu i nieruchomości wydają się być zupełnie różne. Czy zatem możemy powiedzieć, że jesteśmy skazani na sieć? Podpisałbyś się pod takim stwierdzeniem?
A czy słońce wschodzi i zachodzi? A czy oddychamy powietrzem? Oczywiście, że jesteśmy skazani na sieć! Ludzie, którzy nie korzystają z internetu, robią to tylko na własne życzenie. Każdy biznes można zwirtualizować. Powtarzam – każdy! Pytanie, na jakim ma to być poziomie i co chcemy dzięki temu osiągnąć. Możemy mieć zwykły landing page z numerem telefonu, będąc na przykład profesorem albo rozbudowaną stronę z formularzami, gdy prowadzimy dom pogrzebowy. Na stronie firmy produkującej łożyska możemy powiesić cenniki, przykłady produktów i zautomatyzować proces obsługi klienta za pomocą VOIP-a. Są tysiące sposobów reklamowania się, marketingu i docierania do klientów, szczególnie w dobie rozwiązań mobilnych.
Żyjemy w czasach dosyć dużych zmian o charakterze socjologicznym. Nasi dziadkowie i w dużej mierze rodzice żyli w świecie, gdzie słowo „internet” nie istniało. Z kolei młode pokolenie nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której nie ma tego drugiego, wirtualnego świata. To bardzo realnie wpływa na biznes. Przedsiębiorcy, którzy rozkręcali swoje firmy w dobie przedinternetowej, mogą zatracić komunikację ze swoimi klientami. O ile w przypadku osiedlowego warzywniaka nie będzie to większy problem, o tyle, przykładowo, ekipy budowlane, które do tej pory opierały się wyłącznie na marketingu szeptanym i poleceniach, mogą nagle obudzić się z ręką w nocniku.
Nie do końca się z tym zgodzę. Właśnie w internecie nadal szuka się takich „złotych rączek”. I weterynarzy i panów od naprawy samochodów, tanich wczasów „pod gruszą”, ludzi produkujących smaczne dżemy. Teraz właśnie internet daje szansę zaistnienia każdemu – musisz tylko jakoś wprowadzić swój biznes do Google’a i pokazać światu, że istniejesz.
Artur, Twoja osoba to bardzo ciekawy przypadek. Sam w praktyce jesteś przedsiębiorcą i prowadzisz swój własny biznes, choć wcale nie chwalisz się tym na prawo i lewo. Jednocześnie stałeś się marką samą w sobie na tyle silną w internecie, że praktycznie każdy PR-owiec, któremu zależy na rozgłosie w sieci, ma lub powinien mieć Twoją wizytówkę. Jak wyjaśnisz ten fenomen?
To żaden fenomen tylko skuteczna strategia, którą realizuję od kilku lat. Większość ludzi, którzy osiągnęli sukces, startowała po 1999 roku z projektami typu: Fotka.pl, Gadu-Gadu. Ja również byłem wtedy twórcą polskiego, komercyjnego internetu. Nie poszedłem za ciosem, nie natrafiłem na swoją kurę znoszącą złote jajka i przez wiele lat szukałem pomysłu na siebie.
W 2008 zacząłem prowadzić bloga AK74.pl. To był początek mojego „długiego marszu”. Blog dał mi możliwość docierania do innych liderów opinii, stawania się osobą, z której zdaniem wiele osób zaczęło się liczyć. Nie robiłem i nie robię tego pod kątem pompowania własnego ego, tylko w celu zdobycia uwagi oraz pozycji specjalisty i mentora. Prościej zleca się projekt osobie, która jest znana niż „firmie krzak”. Jestem marką, buduję swój wizerunek świadomie, ale nadal dużo się uczę, co i jak robić. To proces, który trwa i pewnie nigdy się nie zakończy. Jestem gwiazdą socjometryczną, „hubem”, osobą, ze zdaniem której wypada się liczyć nie dlatego, że mam kolumnę w jakimś wydawnictwie, tylko dlatego, że czyta mnie, słucha i uważa za źródło ciekawych informacji około 10 tysięcy osób w Polsce i na świecie.
Podczas cyklicznych spotkań „Aula Polska”, spotykasz się z ludźmi, którzy na co dzień tworzą to, co kryje się pod tym magicznym słowem „internet”. Jest jednak cała masa osób, dla których sieć jest złem koniecznym. Gdybyś miał pokusić się o stworzenie dekalogu początkującego internauty, jakie wskazówki, sugestie czy rady byś tam zamieścił?
Nie mam pojęcia, co to znaczy „początkujący internauta”. Jeśli chcesz wiedzieć, co się dzieje, interesujesz się czymś więcej poza „mamą Madzi” i nie chcesz, żeby Twój świat był kreowany przez tabloidy i programy informacyjne, musisz sięgnąć do internetu. Tam znajdziesz masę sprzecznych opinii, w większości szlam informacyjny i bełkot. Niemniej, umiejąc selekcjonować informacje, będziesz mógł wspiąć się na wyższy poziom jako osoba biorąca udział w społecznej debacie jako obywatel. Tak to widzę. Może brzmi to patetycznie, ale taka jest prawda.
 
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie lubisz małego biznesu, bo kojarzy Ci się z wąsatym 50-latkiem, który chce o wszystkim sam decydować. Załóżmy, że masz przed sobą właśnie takiego typowego wąsacza, który zwraca się do Ciebie: „Panie Arturze, ma Pan rację, nie może być tak, że to ja decyduję o takich pierdołach, jak wybór gazety, którą kupujemy. Proszę doradzić mi, co mam zrobić, co zmienić, by nie zagubić się w tej dzisiejszej internetowej rzeczywistości.” Co byś mu powiedział?
Chciałbym od razu sprostować. Moje słowa nie dotyczyły sektora MŚP. Powiedziałem to ogólnie o biznesie w Polsce. Chodziło mi o takich karykaturalnych 50-letnich panów prezesów na czele swoich firm, wiedzących tylko to, kogo „posmarować”, żeby dostać przetarg z gminy. Jeśli ktoś naprawdę prosiłby o pomoc, doradziłbym mu prostą rzecz – stworzenie w swojej firmie małego działu, w którym wszyscy pracownicy mogliby zgłaszać, co zmienić, co ich denerwuje, rozprasza albo czego potrzebują, żeby lepiej pracować. Zaleciłbym odmłodzenie kadry. Nie chodzi mi o zwolnienia, wręcz odwrotnie – o przyjęcie nowej osoby w wieku 20-25 lat, która rozumie doskonale sieć, wręcz „oddycha” internetem, dla której pewne rzeczy są oczywiste. Taka osoba powinna mieć w firmie immunitet – może się bezkarnie dziwić, że nikt nie odpowiada na maile wysyłane na skrzynkę służbową, że nikt nie korzysta ze smartfona, mimo że firma sprzedaje gadżety mobilne i tak dalej. Nie chodzi o rewolucję, ale powolne zmiany wewnątrz przedsiębiorstwa.
Gdybyś miał możliwość stanąć przed całym sektorem MŚP i przekazać mu jedną rzecz, co do której byłbyś pewny, że zostanie wdrożona, co by to było?
Zniesienie 99 procent podatków poza jednym, który płacimy raz do roku. Dopieszczenie sektora MŚP, który generuje 70 procent polskiego PKB poprzez zniesienie barier prawnych i podatkowych. Czarny rynek będzie zawsze – pytanie, co się opłaca państwu? Udawać, że problem nie istnieje, czy raczej zaprosić szarą strefę do płacenia podatków poprzez zmniejszanie obciążeń?
Dlaczego?
Bo „optymalizacja” podatków w Polsce to sport narodowy i tak nikt nie wygra z globalizacją – firma przyciśnięta większym obciążeniem fiskalnym ucieknie za granicę i państwo straci podatnika. Założenie spółki w Wielkiej Brytanii trwa 3 dni i kosztuje kilkaset złotych – taki jest koszt wyjścia poza polski system fiskalny. To już nie jest koszt, na jaki może pozwolić sobie tylko bogata firma – to jest realna alternatywa dla studenta rozważającego kwestię założenia działalności gospodarczej w Polsce.

Rozmawiał Marek Dornowskimarek_dornowski_www

1 Komentarz

  1. Pierwszą Firmę zakładałem w latach 80-tych, Urząd Skarbowy składał się z pięciu osób, płaciłem podatek obrotowy w wysokości 1% co miesiąc od wykazanego obrotu i podatek dochodowy raz do roku.
    Wszystko jasne przejrzyste i w miarę logiczne, komu to przeszkadzało? Wprawdzie byłem wtedy “czarną owcą”, albo jak mówił P. Jaruzelski …. nie orzą nie sieją Butiki mają mercedesami jeżdżą …. solą w oku klasy robotniczej, napastowany przez IRCH-ę (Inspekcja Robotniczo-Chłopska), a wynik kontroli w której coś znaleziono określano jako ” pozytywny “, no cóż widać tak też można.
    Dzisiaj doszedłem do ściany, płacę przeróżne mniej lub bardziej ukryte podatki i daniny, pracownik mnie oszukuje i kombinuje na boku, banki robią wszystko by mnie usidlić i wyssać jak pijawki, płacę przeróżne abonamenty, coraz wyższe opłaty stałe typu czynsze, energia, paliwa, opłaty śmieciowe itp i td…

Dodaj komentarz