Biznes na obcasach
Co sprawia, że niektórzy z nas rezygnują z wieloletniej pracy na etacie i decydują się postawić wszystko – czas, oszczędności, energię – na własny biznes, często bez żadnej gwarancji sukcesu? Czy dobry pomysł, pasja i zaangażowanie wystarczą, żeby podbić rynek i serca klientów? Przykład Pani Marty Meszko-Stępień, ekspracownika korporacji oraz właścicielki toruńskiej restauracji „W Kapciach” pokazuje, że chcieć to móc… przy dużym wsparciu Unii Europejskiej i jeszcze większym kochającej rodziny.
Tytuł filmu opartego na Pani historii – „Moja wielka ucieczka z korpo”?
(Śmiech). Z korporacji nie uciekałam. Odeszłam z tego specyficznego świata w momencie, kiedy zrozumiałam, że nie jestem w stanie już nic tam stworzyć, nie mogę się rozwijać, że pozostając tam, tracę nie tylko czas, ale również kontakt z dziećmi, mężem, swoje marzenia i aspiracje. Odeszłam, kiedy byłam już na to gotowa. Niestety, ta gotowość przyszła trochę późno, bo zdążyła mnie dopaść poważna depresja. Tak więc wracając do pytania o tytuł historii – zdecydowanie mógłby on brzmieć „Wielki powrót ze świata korpo”.
Lori Greiner – jurorka popularnego w Stanach programu „Shark Tank”, stwierdziła kiedyś, że przedsiębiorcy są gotowi pracować 80 godzin tygodniowo, aby uniknąć pracy 40 godzin w tygodniu. Zgadza się z tym Pani?
Tak oczywiście. Obecnie pracuję z pewnością 80 godzin w tygodniu, ale czuję, że każda z nich ma sens i tylko ja decyduję o tym, na co ją spożytkuję.
Fajnie to tak pracować dwa razy dłużej i ciężej, i być za wszystko odpowiedzialną? Nie lepszy etat?
Bardzo fajnie czuć, że każda przepracowana minuta zbliża mnie do założonego celu, że w każdej sekundzie coś tworzę, buduję. Nie mogłabym już teraz wrócić do pracy na etacie, w której traciłabym energię na sprawy mało istotne z mojego punktu widzenia– nic niewnoszące spotkania, raporty do tych spotkań, a potem kolejne spotkania i raporty. Nigdy nie bałam się odpowiedzialności, o ile miałam wszystkie potrzebne narzędzia, aby móc ją egzekwować. W korporacji różnie z tym było. Teraz wszystko jest w moich rękach. Odpowiadam za każdy najmniejszy sukces i porażkę zarówno moją, jak i mojego zespołu, ale daje mi to wielkiego kopa, napędza mnie do coraz efektywniejszego działania, lepszego planowania.
W jaki sposób zebrała Pani fundusze na realizację swojego przedsięwzięcia?
Nie ukrywam, że bardzo pomogła mi pożyczka w wysokości 50 000 złotych w ramach projektu „Pożyczki dla przedsiębiorczych” współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego. Kwota ta stanowiła brakującą część sumy, którą musiałam zainwestować i to właśnie ona pozwoliła mi na zaistnienie na tym trudnym rynku, jakim jest branża gastronomiczna. Ten krok w stronę samodzielności był jednocześnie wielkim krokiem w nowe, lepsze życie.
Rodzina pomaga w pracy?
Bardzo. Bez wsparcia mojej rodziny byłoby mi dużo trudniej. Widzę też, jak wiele radości daje moim bliskim uczestniczenie w tworzeniu tego miejsca. Oni też czują się sprawcami.Mamy świadomość, że razem budujemy to miejsce i to jest wspaniałe. Bardzo nas to do siebie zbliża.
Czy trzeba umieć gotować, żeby otworzyć restaurację?
Podobno nie trzeba. Ja natomiast, pomimo tego, że mam wspaniałą szefową kuchni, chciałam, aby przepisy zawierały również kawałek mojej duszy. Razem tworzyłyśmy receptury, bazując często na starych, rodzinnych przepisach. Dążyłam do tego, aby poznać tajniki sztuki kulinarnej i teraz jestem dumna, że mogę również gotować dla naszych gości. Ponadto myślę, że znając szczegółowo proces przygotowania każdej potrawy, mogę lepiej zadbać o ich jakość.
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu gastronomicznego?
Zdecydowanie najtrudniejsze dla mnie jest planowanie. Jesteśmy dość młodą restauracją, dlatego mamy duże wahania w ilości gości i trudno przewidzieć jakikolwiek trend. Dobre planowanie wpływa na jakość produktów oraz obsługi, a właśnie na utrzymaniu wysokiej jakości bardzo mi zależy. Ponadto dobre planowanie podnosi efektywność kosztową przedsięwzięcia, co też jest przecież niezwykle istotne.
„W Kapciach”, bo…
Bo miło, ciepło, domowo jak we własnych mięciutkich kapciach. Zanim pojawiła się nazwa restauracji, miałam koncepcję prawdziwie domowej atmosfery, gdzie kelnerki, jak domownicy, będą chodziły w kapciach. Nazwa była więc jakby naturalną konsekwencją tej koncepcji.
Przez żołądek do serca, do szczęścia przez restaurację?
Trochę tak. To miejsce dało mi dużo szczęścia. Czuję, że się rozwijam, realizuję swoje pasje, tworzę, mam wokół siebie rodzinę, wspaniały zespół oraz cudownych gości, o których nigdy nie mówię „klienci”, ponieważ oni również tworzą atmosferę mojej restauracji. Uwielbiam to miejsce i chciałabym, żeby wszyscy czuli się tu wspaniale.