Wywiady i inspiracje

Marka to nie wszystko. Rozmowa z Markiem Kondratem

Marek Kondrat wina
Marek Kondrat, fot. Tomek Sikora
530wyświetleń
Marek Kondrat wina
Marek Kondrat, fot. Tomek Sikora

Tym razem na naszych łamach gościmy człowieka, którego chyba nikomu nie trzeba bliżej przedstawiać. Marek Kondrat, czyli mówiąc krótko, ikona polskiej sceny filmowej.

W rankingu magazynu „Forbes” przedstawiającym najcenniejsze gwiazdy polskiego show-biznesu od lat zajmuje czołowe lokaty. Choć można się zastanawiać, czy przy dzisiejszej dewaluacji słowa „gwiazda” nie jest to dla niego deprecjonujące. Dla wielu firm jest wymarzonym ambasadorem. Niestety – nieosiągalnym. Związany jest z jedną marką z branży finansowej, a staż tego związku potwierdza tylko, że w swojej roli sprawdza się znakomicie.
Choć w powszechnej świadomości występuje jako aktor, sam o sobie mówi, że czuje się bardziej handlowcem i winiarzem. Wino to zresztą jego pasja, której oddaje się, zarządzając i rozwijając własną firmę specjalizującą się właśnie w handlu winami.
Wiem, że już dawno ogłosił Pan zakończenie kariery aktorskiej, ale muszę zacząć naszą rozmowę od tego pytania: czy czuje się Pan aktorem spełnionym?
Zamknąłem ten etap życia. Świadomie i zgodnie ze swoim stanem ducha.
Wiele osób, które pokochały Pana talent aktorski, nie może pogodzić się z faktem, że tę część swojego życia zamknął Pan definitywnie. Mówił Pan w wywiadach, że nigdy nie żałował tej decyzji, ale czy nie zostawia Pan sobie żadnej furtki?
Nie. Jestem już kimś innym i zmienił się też świat wokół mnie. To całkiem naturalne.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od wątku aktorstwa, ale już od wielu lat Pana twarz kojarzy się Polakom… z oszczędzaniem i pieniędzmi. To głównie zasługa długiej i owocnej współpracy z jednym z banków. Próżno szukać w polskim show-biznesie celebryty, którego wizerunek jest tak mocno spójny i związany z jedną marką. Większość rozmienia się na drobne: dziś reklama chipsów, jutro leku na zgagę. Pan nie poszedł tą drogą. Dlaczego? Propozycji z pewnością nie brakowało.
Mój związek z Bankiem ING trwa już ponad 16 lat – to nie jest tylko relacja handlowa, to jest także, a może przede wszystkim, więź międzyludzka. Oprócz występów w spotach reklamowych uczestniczę też w dorocznych konferencjach, na których spotykam się z ponad tysiącem pracowników Banku, odwiedzam regionalne oddziały Banku i spotykam się ze strategicznymi klientami każdego regionu. A hasło kampanii: każdy sposób na życie jest dobry, a najlepszy jest Twój, jest tożsame z tym, co sam powtarzam, opowiadając o winie. Ale ma to przełożenie na życie w ogóle – najlepsze jest to wino, które nam smakuje. Jeśli potrafimy rozpoznać swoje preferencje, w dowolnej dziedzinie życia, jeśli mamy na to życie pomysł, to już jest jesteśmy na bardzo dobrej drodze.
Pana pierwsze doświadczenia z biznesem do dzisiaj często pokazywane są jako przykład tego, że znane nazwiska i sława nie zawsze przekładają się na biznesowy sukces. Czego nauczył się Pan, działając przy projekcie sieci restauracji Prohibicja?
Przede wszystkim, żeby już nigdy nie otwierać restauracji. A mówiąc poważnie, gastronomia to piekielnie trudna dziedzina wymagająca pracy na trzy etaty – zapewniam o tym wszystkich, którym wydaje się, że tak fajnie mieć swoją knajpkę i zaprosić do niej znajomych. Poza tym nauczyłem się, że marka to nie wszystko. Mając szyld ze znanym nazwiskiem, może łatwiej przykuć uwagę, ale jeśli nie stoi za tym najwyższa jakość produktu i usługi, to ani Linda z Kondratem, ani Marylin Monroe nie pomoże. Prohibicja działała w systemie franczyzowym, który był wtedy niesłychanie innowacyjny, a co za tym idzie, nie mieliśmy pojęcia, jakie zagrożenia się z nim wiążą.
Czy te doświadczenia mają przełożenie na biznes, który prowadzi Pan dzisiaj? Rzeczywistość lat 90. i ta obecna to przecież zupełnie inne światy.
Naturalnie. Dziś dla naszych franczyzobiorców mamy grubą księgę wzajemnych zobowiązań, które pozwalają uniknąć wielu nieporozumień. Jeśli ktoś chce prowadzić biznes pod naszym szyldem, musi spełniać pewne kryteria i musi wiedzieć, co w zamian dostanie oprócz samej „gęby”. A realia są inne, bo ludzie mają inne możliwości i inne oczekiwania. Jeździmy po całym świecie, widzimy, jak wyglądają restauracje czy bary we Włoszech, w Hiszpanii, więc jeśli ktoś oferuję „prawdziwą włoską pizzę”, to potrafimy go z tej „prawdziwości” rozliczyć. I to jest wspaniałe!
W jednym z wywiadów powiedział Pan: Musiało minąć wiele lat, zanim odnalazłem swoją pasję. Nie żałuję ich, to dla mnie proces naturalny. Coś musiałem przeżyć, coś zrozumieć, by móc określić swoje potrzeby na tzw. jesień życia. Gdyby można było cofnąć czas i miałby Pan tę wiedzę i zrozumienie, które ma Pan dzisiaj, czy jest coś, co by Pan zmienił, czy raczej zostawił bieg wydarzeń samemu sobie?
Jestem szczęśliwy tu i teraz, a skoro przywiodło mnie do tego wszystko, co przeżyłem, to niczego bym nie zmienił.
O tym, że związał Pan swoje życie z winami, powiedziano już wiele. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest Pan najbardziej znanym krzewicielem winiarstwa w Polsce. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że obecna marka Kondrat Wina Wybrane to projekt, który rozwija Pan bardziej z pasji niż z pobudek biznesowych?
To nie tak. Oczywiście, wino jest moją pasją, ale firma Kondrat Wina Wybrane jest całkowicie profesjonalnym przedsięwzięciem, w którym nie ma miejsca na biznesową dezynwolturę, niezależnie od tego, czy jest moim jedynym źródłem dochodu, czy nie.
Czyta nas sporo przedsiębiorców. Informacja o tym, że rozwija Pan sieć sklepów pod własną marką na zasadzie franczyzy, pobudza do zadania sobie pytania: czy to realny sposób na biznes, czy bardziej pewien styl życia? A może da się połączyć jedno z drugim? Mówiąc wprost, czy na winie da się w Polsce zarobić?
Odpowiadając wprost: da się, ale trzeba się przy tym bardzo napracować. Ale chyba ze wszystkim tak jest, nieprawdaż?
Lubi Pan zaskakiwać. Zazwyczaj franczyzodawcy zachęcają potencjalnych partnerów biznesowych do swojej koncepcji. Pan na wstępie stara się ich od swojego konceptu odwieść. Czy to taki wysublimowany proces rekrutacji?
Nie, to poczucie odpowiedzialności. Staramy się studzić często słomiany zapał niektórych chętnych, bo to nie jest sposób na szybki biznes. Jak Pan wcześniej zauważył, zajmowanie się winem to pewien styl życia.
Wino jest produktem trudnym ze względu na swoje zróżnicowanie. Można równie dobrze kupić butelkę za 20, 200 czy za 2000 zł. Jeśli chodzi o segmentację klientów, to przepaść. W jaki sposób ustalał Pan swoją grupę docelową?
Staram się nie myśleć tymi kategoriami. Marek Koterski zawsze powtarzał nam – swoim aktorom: grajcie na swoim poziomie, nie zakładajcie, że widz jest głupszy od was. Staram się realizować tę zasadę także w biznesie. Wina na półkach moich sklepów są – nomen omen – wybrane przeze mnie wedle moich gustów i przekonań. Każde z nich uważam za godne polecenia w danym przedziale cenowym.
Temat cen jest istotny jeszcze z innego punktu widzenia. O ile te wyższe cenowo półki rzeczywiście kojarzą się z pewną elitarnością, o tyle trudno użyć tego słowa w kontekście win z przedziału 15-25 zł. Dyskonty czy hipermarkety pełne są właśnie takich win. Wydaje się więc, że Pan powinien pozycjonować się wyżej. Tymczasem w Pana ofercie jest mnóstwo win do 30 zł. Skąd taka decyzja? Nie bał się Pan wejść na pole, które jest zagospodarowane przez wielkie sieci?
Przede wszystkim pragnę zauważyć, że wino zacząłem sprzedawać wcześniej niż dyskonty. Idea początkowa nie zmieniła się do dziś: import i dystrybucja w jednym [moim] ręku, by nie mnożyć marż, oraz cena końcowa oddająca najlepiej relację jakości do ceny. Poza tym edukacja: szkolenia, degustacje, publikacje i książki. Promowanie wina jako kultury, jako cywilizacji.
Nie traktuję dyskontów jako konkurencji, przeciwnie, uważam, że pełnią bardzo pożyteczną funkcję w naszym, wciąż mało winnym społeczeństwie. Dzięki dostępności wina – zarówno ekonomicznej, jaki i czysto praktycznej – skłaniają coraz szerszą publiczność do sięgania po nie. Skoro już jest na półce i można je wrzucić do koszyka równie łatwo jak kefir czy piwo, to może przekonajmy się, o co z tym winem chodzi. Z czasem ci sami klienci zaczną przychodzić do sklepów specjalistycznych, bo gusty się rozwijają, będą chcieli czegoś więcej. Kwestia ceny wina jest bardziej zawiła. To nie jest tak, że wino za 100 zł jest lepsze od tego za 50 zł i basta. Sam w ciepłe dni nie zamieniłbym Vinho Verde za 23 zł na najlepszego burgunda za kilkaset, więc mam w swojej ofercie i takie, i takie.
Prognozy ekspertów dotyczące rozwoju rynku winiarskiego i spożycia wina przez Polaków są optymistyczne. Czy ten optymizm ma swoje podstawy?
Tak, pijemy tak mało wina, że mniej się już nie da… Mówiąc poważnie, wbrew dającym się ostatnio głosom, żyjemy w kraju, który przez ostatnie 25 lat cywilizacyjnie dokonał skoku o 100 lat, lekko licząc. Rozwijamy się, żyjemy dostatniej, zaczynamy zwracać uwagę na to, co jemy, jak jemy – picie wina, zamiast wysokoprocentowych anestetyków jest naturalnym krokiem w tej ewolucji ku Europie.
Jakie jest dziś Pana największe marzenie?
Marzeń się nie zdradza…
Dziękuję za rozmowę.

Dodaj komentarz